Wojciech Mach od 30 lat jest wodzirejem. Najtrudniejszy do poprowadzenia bal? Bal naturystów! Wszyscy w strojach organizacyjnych, czyli bez stroju. I pojawił się problem: do czego przypiąć kotylion?…

Pierwszy koń zmiótł ogonem talerze ze stolika. Drugi dotarł na parkiet i zaczął rżeć… Pewien pan z końca sali, który właśnie wznosił kolejny toast za zdrowie dam, odstawił kieliszek i stwierdził:
– Więcej nie piję. Widzę konia. Podwójnie… Ludzie zaczęli… rżeć ze śmiechu.

Był 31 grudnia 1976 roku, godz. 23.10, bal sylwestrowy we wrocławskiej Hali Ludowej. Ta data jest ważna w życiorysie najstarszego stażem wodzireja w kraju, Wojciecha Macha. To on, razem ze swoim kolegą Waldkiem Pasikowskim, wprowadził konie do dostojnej Hali Ludowej. Gdy usłyszał te salwy śmiechu, znalazł cel swojego życia. Od tego czasu, ponad 30 lat, bawi ludzi.

Do roku 1991 robił to na wpół oficjalnie, bo przecież w Rzeczypospolitej Ludowej wodzirejów nie było. W dowodzie osobistym miał wpisany zawód wyuczony: inżynier elektronik. Pozapisywał się więc do różnych stowarzyszeń społeczno-kulturalnych, których celem było propagowanie jedynie słusznych postaw moralnych obywateli i jako członek owych formacji mógł otrzymywać zlecenia na prowadzenie potańcówek, festynów, zabaw w zakładowych stołówkach i wrocławskich knajpach.

Z wrodzonym sobie impetem propagował owe słuszne zasady. W takt „Białego misia” i „Nie płacz, kiedy odjadę”. Wielkie bale w Zamku Książ, w Hali Ludowej, na statkach Polskiej Żeglugi Bałtyckiej (a nawet oceanicznej) też prowadził na zlecenie Impartu, ale przysięga, że nikomu nogi nie podstawiał, by otrzymać taki przydział. Wodzirej z filmu Feliksa Falka wykreowany przez Jerzego Stuhra to nie jego bajka.

– Niby te same czasy, ale człowiek inny – mówi. – Jestem z tym swoim poczuciem humoru podobny do mistrza Ludwika Sempolińskiego, a on takich brudnych gierek nie uprawiał.
„Białego misia” puszczali pewnie już na jego chrzcinach.
– Nie przepadam za tym kultowym dziełem, ale nadal je wykorzystuję, by ludzie mieli chwilę oddechu po zatańczeniu ” Let’s Twist Again” – śmieje się pan Wojtek.

Do wodzirejskiego kanonu z każdym pokoleniem balowiczów dochodzą inne szlagiery. Teraz łańcuszki pan Wojtek robi w rytmie „Jedzie pociąg” Ryszarda Rynkowskiego, a nad ranem, gdy już niektórzy zasypiają wtuleni w kotlet schabowy panierowany, wyciąga ich na parkiet kawałkami Boysów „Jesteś szalona”, „Niech żyje wolność, wolność i swoboda”.
– I proszę mi wierzyć, że o tej wolności i dziewczynie młodej zaśpiewa każdy menedżer, każdego konsorcjum – zapewnia.

Wracamy do misia. Wodzirej pamięta go z czasów dzieciństwa, bo razem z rodzicami chodził „na dechy”. Wystarczyło parę desek, akordeonista i już była potańcówka. Pod chmurką na placu Grunwaldzkim, Wzgórzu Polskim, w Młynach św. Klary na Wyspie Słodowej.

Panie ubrane w princeski (sukienka nieodcinana w talii) w paski lub romby, panowie w ekstrawaganckich nylonach bawili się z okazji Święta Odrodzenia 22 lipca czy po pochodzie 1 maja.

– Na takich potańcówkach puszczano np. „Karuzelę na Bielanach” Marii Koterbskiej, a w klubach studenckich zakazaną „zachodnią muzę” przegrywaną z radia Luxembourg na enerdowski magnetofon Szmaragd – wspomina pan Wojtek. – Na początku lat 70-tych taszczyłem szmaragda na każdą prywatkę. Ważył z 20 kilogramów, miałem taki zestaw ściągniętych kawałków, że dziewczyny widziały we mnie Jima Hendrixa, choć byłem i nadal jestem szczupłym blondynem… – uśmiecha się i dodaje:
– To były czasy! Na moje wieczorki taneczne w Stylowej przychodziły tłumy. Rząd stolików pod oknami, a przy nich faceci w garniturach i krawatach, panie w sukienkach, na nogach koturny…

Stylowa we Wrocławiu to nazwa kawiarni, która mieściła się tam gdzie teraz jest lodziarnia Tutti Frutti, naprzeciwko PDT. Zresztą przy pl. Kościuszki były też Savoy i Centralna, a w Rynku Ratuszowa, Bachus, Herbowa i U Maxima. Do Staromiejskiej przy Wita Stwosza przychodzili wozacy z batami, a w Mirandzie przy Drukarskiej stałymi bywalcami byli dwaj smutni panowie co to nie piją, nie palą, bo są na służbie… Siedzieli przy stoliku obok wejścia i pan Wojtek tak kierował zabawą, by taneczny korowód porywał ich na siłę do łańcuszka. Po miesiącu takich wymuszonych pląsów nie wytrzymali, podeszli do niego i powiedzieli:
– My nic do pana nie mamy, ale musimy tu siedzieć. Proszę dać nam spokój. To nasza praca. Zniknęli dopiero w 1987 roku.

– Z cenzurą nie miałem kłopotów, bo do tekstu „Białego misia” się nie czepiali, ale kiedy skomentowałem piosenkę „Teraz jest wojna, kto handluje ten żyje” słowami, że teraz bez wojny niczego w sklepach nie ma, wezwano mnie do komendy milicji na ul. Jaworową, gdzie udzielono mi pierwszego ostrzeżenia.

Z tych lat 80. pan Wojtek przytacza jeszcze jedną anegdotkę, która dotyczy naszej gazety. Otóż pan Wojtek na zabawach żartobliwie ogłaszał, że przy redakcji „Słowa Polskiego” został utworzony Społeczny Fundusz Alimentacyjny, więc goście mogą spokojnie i bezpiecznie się bawić. I pewnego dnia do redaktora naczelnego „Słowa” – Romualda Gomerskiego zgłosiła się pani lat ok. 35, żądając alimentów. Na zabawie prowadzonej przez Macha poznała pana, on ją potem rzucił, a ona jest teraz w ciąży. Redaktor z wrażenia runął na fotel.

– To była jedna z tych pań, które łatwo było nie tylko wodzirejowi rozbawić – sugeruje pan Wojtek. – Pamiętam jednak inną dziewczynę, która, zamiast tańczyć, siedziała i uważnie wpatrywała się w osobników płci przeciwnej. Powiedziała mi, że bardzo boi się mężczyzn. Umawiała się z nimi tylko w jadących tramwajach i to w godzinach szczytu, aby nie być z nimi sam na sam.

Gdy już padła komuna, ludzie z radości naprawdę szaleli. Niech żyje wolność, wolność i… swoboda! Pan Wojtek dostał zlecenie na poprowadzenie balu dla naturystów. Wszyscy mieli być w strojach organizacyjnych, czyli bez stroju. Wodzirej też…
– Do czego mam przypiąć mój znak rozpoznawczy, czyli kotylion z numerem 13? – zaczął się zastanawiać i znalazł rozwiązanie. Przykleił kotylion.
– To było jedno z trudniejszych dla mnie wyzwań. Inne to prowadzenie kapitańskich balów na „Stefanie Batorym” w czasie sztormu. Sam wywijałem kółeczka od burty do burty, bo nie mogłem utrzymać się na nogach, a moi balowicze, łącznie z pewnym księdzem, grupowo „jechali do Rygi”, a nie do Nowego Jorku – wspomina.

Co dziś robi Wojciech Mach, uprawiający wodzirejstwo zarejestrowane jako działalności gospodarczą? Bawi się i bawi innych, zarabiając przy tym pieniądze. Własnej żony już nie ma, bo…
– Tyle pięknych pań spotykam co wieczór, że tak trudno wybrać z nich tę jedną, jedyną – mówi szybko i dodaje:
– W karnawale jestem strasznie zabiegany. W maju, zgodnie z nową, świecką tradycją, będę miał zlecenia na imprezy dla dzieci komunijnych, w listopadzie andrzejki, a między nimi bale charytatywne i imprezy dla emerytów. Dla młodzieży już raczej nie, bo daleko mi do miksujących didżejów. Zresztą ja ich nie rozumiem. Prowadzą imprezę i nawet nie patrzą na ludzi. Taki didżej tak zakręciłby „Białym misiem”, że zostałyby z niego tylko czarne oczy… jedno Iwana, drugie Delfina.

Bogumiła Nehrebecka
Źródło: Polska The Times - Gazeta Wrocławska