Dziś żadna impreza nie obejdzie się bez mistrza ceremonii. Wodzireja. To od niego zależy, czy goście zapamiętają bal, biesiadę czy firmowe przyjęcie jako coś niezwykłego, czy wrócą do domu rozczarowani. Co musi zrobić, żeby wszyscy dobrze się bawili?

Gdybym nie czekał na gości przed salą balową, żeby ich powitać, zrobiłbym duży błąd – mówi Rafał Folwarski z Zalesia koło Warszawy, z wykształcenia technolog żywienia, z pasji wodzirej z 10-letnim stażem. – Bo kiedy wchodzą, nawiązuję z nimi pierwszy kontakt, wyczuwam nastroje, widzę, jakie mają nastawienie. A oni są zadowoleni, że ktoś się nimi zajmuje już od progu, czują się ważni.

Czy ciocia Helenka zna młodych?

Krzysztof Karpiński, grafik i poligraf z Warszawy, zakochał się w nowym zawodzie jeszcze w technikum. Kiedyś imprezę w jego szkole prowadził profesjonalista. I robił to tak świetnie, że Krzysztof zamarzył o takim fachu dla siebie.

Pojechał na warsztaty dla wodzirejów w Katowicach. Jedne, drugie, dziesiąte. Dzisiaj sam wkłada frak, wysoki kapelusz (ma go odróżnić od gości) i czuwa nad zabawą. – Najczęściej prowadzę wesela – mówi. – Mam swoje wypracowane sposoby na przekonanie gości do siebie. Jeszcze przed pierwszym ciepłym daniem robię za stołem krótki konkurs. Chcę się dowiedzieć, czy wszyscy dobrze znają państwa młodych, i pytam np. ciocię Helenkę, gdzie się poznali nowożeńcy. Za dobrą odpowiedź jest nagroda. Goście widząc, że zwracam się do nich z szacunkiem, nie błaznuję i nikogo nie ośmieszam, nabierają do mnie zaufania.

Słowa Krzysztofa Karpińskiego potwierdza Anna Bilewicz z Bydgoszczy, wodzirejka od prawie dziesięciu lat, jedna z nielicznych kobiet w tym zawodzie. Na każdym balu ubrana we frak i cylinder: – Pierwsze 15 minut jest najważniejsze. Jeśli mi się uda, stworzę dobry klimat, zabawa będzie udana.

Każdy z wodzirejów ma własną metodę działania. Jeden jest energiczny, drugi spokojniejszy, ale wszyscy korzystają ze sprawdzonych wzorów. – Są nimi między innymi: zaproszenie do wspólnego zdjęcia, zawarcie Przymierza Dobrej Zabawy i taneczny korowód – wyjaśnia Rafał Folwalski.

– Zapraszając gości do zdjęcia, chcemy zgromadzić ich w jednym miejscu. Później mogą więc razem obiecać, że będą się „dobrze bawić”, powtarzając za wodzirejem jego słowa. To wszystkich rozluźnia, a wtedy już łatwo zaprosić ich do tanecznego korowodu.

Z węża robi się ślimak

W korowodzie, czyli tańcu stylizowanym na poloneza, biorą udział wszyscy goście. Jest spektakularny, widowiskowy. Podnosi rangę imprezy. Kiedyś tańczono go na dworach. Dlatego nie może go zabraknąć na imprezach biesiadnych, stylizowanych na staropolskie. Ale także na balach, zwłaszcza że ostatnio znów stają się modne te tradycyjne, na których panie mają bileciki, a panowie, którzy chcą z nimi zatańczyć, nie proszą ich tak po prostu, ale wpisują się do karneciku. Korowód budzi duże emocje – mówi Krzysztof Karpiński.

– Zbliża gości, integruje ich. Tańczą blisko siebie, zaglądają sobie w oczy. I są zadowoleni, że taniec im wychodzi bez żadnych prób. Chodzę między nimi z mikrofonem i kieruję parami tak, że mimo skomplikowanego układu nic się nie plącze. Nikogo nie strofuję, nie mówię, z której nogi zaczynamy, a i tak wszystko się układa. Dwójki łączą się w czwórki, czwórki w ósemki, później robimy tunel, węża, a z niego układa się ślimak. Goście są zadowoleni, cieszą się tańcem i otwierają się na zabawę.

Rafał Folwarski wie, że kiedy zaczyna zabawę w Radosny Krąg, to nawet jak w pierwszej minucie są na środku tylko 2, 3 pary, to po trzech następnych dołączy ich dziesięć, po pięciu będzie bawiła się kolejna grupa, a skończy zabawę z pełnym parkietem.

– Radosny Krąg porywa wszystkich! – przekonuje. – Dzięki tej zabawie dowiaduję się, ilu na sali jest mężczyzn, a ile kobiet, bo przecież nie wszyscy przychodzą w parach, na imprezach jest dziś coraz więcej singli. Muzyka jest dynamiczna, często country, co w tym przypadku bardzo się podoba. Robimy koło, panie wchodzą do środka i tańczą, panowie maszerują wokół nich, a od czasu do czasu na mój znak odwracają się i przybijają piątki. Później łączą się w pary, robimy most. Wołam: „A teraz panie awansują o jednego partnera!”. Zaskoczone muszą zostawić tego, z którym tańczą, zrobić krok do przodu i zatańczyć z sąsiadem, za chwilę znów zmiana i znów. Kiedy kończymy Radosny Krąg, wszyscy są zgrzani, ale rozbawieni. Czuję fruwające wokół endorfiny, hormony szczęścia – żartuje Rafał Folwalski.

Na początek, na pierwsze koty za płoty, sprawdza się także walc zapoznawczy, zwany walczykiem z niespodzianką. Z doświadczeń wodzirejów wynika, że jedną z większych atrakcji na imprezie jest możliwość zatańczenia z osobą, której nie znamy i nie mamy śmiałości zaprosić do tańca. Kiedyś ośmielał Polaków kieliszek alkoholu, dziś coraz częściej robi to wodzirej i przygotowane przez niego zabawy.

– Walc z niespodzianką ułatwia gościom poznanie się – tłumaczy Krzysztof Karpiński. – Panowie wychodzą na środek, panie ich otaczają. Proszę gości, żeby zrobili krok do przodu, krok do tyłu. I nawet ci, którzy nigdy wcześniej nie tańczyli, nie mają z tym kłopotu. Didżej włącza muzykę i już wszyscy wirują w walcu. Po chwili wołam: „Uwaga, panowie, zatrzymujemy się, odwracamy i prosimy panią z naprzeciwka do tańca!”. Taką zmianę robimy jeszcze kilka razy – po to, żeby każdy miał okazję zatańczyć z każdym.

Organizatorzy warsztatów dla wodzirejów w Katowicach, działający w fundacji Światło-Życie, mają za cel propagować zabawę bez alkoholu. Co roku w innym mieście odbywa się wielka impreza, która nosi nazwę „Wesele wesel”. Przyjeżdżają na nią wszystkie pary, które na swoje przyjęcia weselne nie kupiły nawet jednej butelki wina. – Tych par jest w Polsce już 30 tysięcy – mówi Rafał Folwalski. – W ubiegłym roku w Olsztynie prowadziłem dla nich wielki bal na 530 osób. Bawili się na nim sami abstynenci!

Zanurz się w bańkach!

Nieodłączny element balu to muzyka. Wodzirej zawsze pracuje w tandemie z didżejem. Przy jakich piosenkach teraz najchętniej się bawimy? – pytam Krzysztofa Karpińskiego. – Żelazna zasada: to, co gramy, musi być znane większości gości – mówi.

– I jeśli nawet mnie i didżejowi coś się prywatnie nie podoba, ale jest przebojem i wszyscy to znają, to to puszczamy. Ostatnio, dzięki sukcesowi musicalu „Mamma Mia”, ponownie święci triumfy Abba. Wszyscy lubią tańczyć przy przebojach Bony M, Bee Gees, ale także standardach amerykańskich, piosenkach Sinatry, Binga Crosbyego, zwłaszcza w czasie świąt. Z polskich wykonawców parkiety zapełniają przeboje Dody i Feela.

Ale muzyka to nie wszystko. Profesjonalny wodzirej zabiera zawsze ze sobą dziesiątki gadżetów.
– To prawda, wożę wszędzie wielką walizkę – śmieje się Rafał Folwalski.

– A w niej mnóstwo czapeczek, prostych instrumentów, takich jak marakasy, tamburyno, kastaniety. Mam także dziesiątki baloników, konfetti, ale także urządzenie, które wytwarza śnieg i bańki mydlane. Zwłaszcza te ostatnie budzą wielki entuzjazm. Produkujemy je z glikolu, więc nie brudzą ubrań i nie szczypią w oczy. A jaki efekt! Bańki wypuszcza się dla podkreślenia ważnej chwili, na przykład na zakończenie korowodu. – Trzeba ich zrobić bardzo dużo. Gdy podświetlimy i skierujemy na nie nadmuch, zawsze wywołają bajkowy, sielankowy nastrój – dodaje Folwarski. – Emocje budzi także puszczanie świetlnych rac. Można to robić w pomieszczeniu, bo są do tego przystosowane.

Światło daje również inne możliwości. Tym także steruje wodzirej, nosząc w kieszeni pilota, którym może korygować barwę i nasilenie światła. Kiedy w sali jest chłodno, oświetla parkiet na żółto i czerwono, gdy wszyscy są zgrzani, puszcza „chłodną” zielono-niebieską smugę.

– Lubię na koniec zabawy przeprowadzić świetlny taniec – zdradza Krzysztof Karpiński. – Dlatego na imprezy zabieram zawsze 200 świeczek. Zapalone, niosą je wszystkie pary. Pięknie to wygląda! Kiedyś jedna z uczestniczek balu powiedziała mi: „Wie pan, jeszcze czegoś podobnego nie przeżyłam, aż mi ciarki przeszły!”. Wożę też 200 piłeczek, chusty animacyjne o różnych szerokościach, które trzymane przez uczestników za końce tworzą barwną płachtę. Wie pani, jaka to radość, gdy wysypie się na tę chustę wszystkie piłki? Dorośli ludzie cieszą się jak dzieci.

Bez wodzireja nie ma wielkich imprez. – Czasem wcielam się w rolę dziecięcego wodzireja, ale wolę bawić się z dorosłymi – mówi szczerze Rafał Folwarski. – Dlaczego? Bo do dzieci to dopiero trzeba mieć kondycję – śmieje się. – Na balu dla dorosłych animuję zabawę trzy, pięć, czasem siedem razy. Z dziećmi trzeba to robić nieustannie, są bardzo absorbujące. I wymagające. Dlatego po kilkunastu balach dziecięcych jestem bardziej zmęczony niż po półrocznej pracy z dorosłymi. Właśnie w zeszłym tygodniu współprowadziłem wielką wigilię dla rodzin wielodzietnych, urządzoną w Pałacu Kultury i Nauki. Było ponad 700 osób.

Po kolankach ich poznacie

– Kiedy coś się nie uda, trzeba mieć do tego dystans – tłumaczy Rafał Folwarski. – Jak zapraszamy do pierwszego tańca i biorą w nim udział tylko cztery pary, to nie wyrzucamy tego gościom: „Szkoda, że państwo nie daliście się skusić, to był piękny walc”. Uczestnicy mogą poczuć w głosie wodzireja rozczarowanie, a to niedopuszczalne. Lepiej uśmiechnąć się i powiedzieć: „Drodzy państwo, jak na rozgrzewkę, to całkiem nieźle nam wyszło”.

Niedopuszczalne jest ośmieszanie gości, bawienie się czyimś kosztem. Czasem do „pikantnych” zabaw wciągają gości wodzireje nieprofesjonalni, gminni zabawiacze – i psują opinię prawdziwym fachowcom.

– Ciągle jeszcze wodzirej kojarzy się z filmem pod tym tytułem i z młodym Jerzym Stuhrem – mówi Anna Bilewicz. – Albo ze starszym mężczyzną z wąsem, który opowiada ze sceny cienkie dowcipy. Nie pomagają nam amatorzy, którzy wciągają ludzi do zabawy z kolankami (mężczyźni mają zawiązane oczy i muszą poznać swoje partnerki po kolanach) albo z przepuszczaniem przez nogawkę spodni obcego pana śliwki lub mandarynki. Ostatnio byłam na weselu u znajomych i musiałam oglądać takie widowisko.

Bo prawdziwi wodzireje mają swój moralny kodeks: nie ośmieszają i nie biorą napiwków, nie spóźniają się, mają sprzęt muzyczny i oświetlenie. Są wypoczęci i uśmiechają się do gości.
– Kiedyś jeden z uczestników balu zapytał mnie: „Jak pan może się tyle godzin uśmiechać?” – wspomina Rafał Folwarski. – Odpowiedziałem, że ja naprawdę lubię to, co robię.

Sam włączał, sam śpiewał

Ale bal, imprezę, event mogą poprowadzić, i z powodzeniem to robią, również profesjonalni aktorzy. Jeden z nich, Władysław Grzywna, znany widzom choćby z programu „Gwiez­dny Cyrk”, w latach 80. zatrudnił się na włoskim statku „Achille Lauro” jako animator. Nauczył się włoskiego
i zajmował się turystami od rana do nocy. W dzień, gdy przybijali do portu, pokazywał im zabytki, wieczorem wraz z innymi animatorami grał spektakl, variete.

Często udawał zwykłego turystę, żeby mimochodem rozbawić gości śpiewem, skeczami. – Wszystko to było lekko podreżyserowane – śmieje się. – Ale Włosi o tym nie wiedzieli. Cieszyli się, że mają w swoim gronie dobrego śpiewaka, tancerza, który umie rozbawić towarzystwo. Na włoskim statku nie tylko poznał światowej sławy aktora Burta Lancastera, który na „Achille Lauro” kręcił film „Vayage of Terror: The Achille Lauro Affair”, ale także wszystkie tajemnice animatorów imprez. To tam Władysław Grzywna nauczył się sztuczek rozkręcania balu, ale także wychodzenia z opresji w razie wpadki. Te umiejętności przydały mu się wielokrotnie.

– Dwa lata temu na wielkim balu w jednym z wrocławskich hoteli już parę minut po dwunastej orkiestra była pijana, chociaż kontrakt przewidywał, że będą grali do wczesnych godzin rannych – wspomina. – Przybiegł do mnie zdenerwowany dyrektor: „Panie Władku, co robimy?”. A na taką sytuację animator też musi być przygotowany. Jest pierwszą nadzieją na dobrą zabawę i ostatnią szansą na uratowanie imprezy. Pobiegłem więc do samochodu po zestaw płyt: standardy amerykańskie, Sinatra, Rod Steward. I wtedy okazało się, że zniknął też didżej. Musiałem więc zastąpić i orkiestrę, i jego. Biegałem od stanowiska didżeja na scenę, sam włączałem sobie podkłady muzyczne i śpiewałem, żeby za chwilę włączyć coś szybkiego i zachęcić na parkiecie ludzi do tańca. Gościom udzieliła się moja energia i ostatnie pary wyszły dopiero przed piątą rano. Te same płyty uratowały także inny ważny bal.

– Impreza karnawałowa w Krakowie – mówi Władysław Grzywna. – Duża firma, włoski kapitał, zagraniczni goście. Prezes chciał, żeby było z klasą. Sam znalazł zespół. „Taka muzyka” – zgiął łokieć i puścił oko, kiedy tydzień przed imprezą omawialiśmy szczegóły. „Szwagier mi polecił, chłopcy ze świętokrzyskiego…”. Wieczór zaczął się tak, jak chciał prezes. Powitałem gości, zaśpiewałem kilka włoskich przebojów. I zostawiłem rozkołysaną publiczność w rękach chłopców ze świętokrzyskiego. A ich wokalista zaczął od okrzyku: „No i jak się bawicie?! Dobrze?! To wszyscy rączki w górę i śpiewamy: umpa, umpa, umpa, jedna baba drugiej babie wsadziła do nosa grabie…”. Parkiet opustoszał w ciągu kilku minut, prezes spurpurowiał. „Panie Władku, co to jest? Niech pan coś zrobi, to jest straszne!”. Musiałem ratować sytuację i znów szybko pobiegłem po płyty.

Bywają też wpadki miłe, przynajmniej dla uczestników. – Zdarzyło mi się trzy lata temu prowadzić w Gdańsku bal, na który zaproszono 250 osób, a przyszło tylko 16 – wspomina aktor Paweł Kleszcz. – Dla tych ośmiu par to była wyjątkowa zabawa. Wzięli udział we wszystkich konkursach, wygrali wszystkie nagrody. Czuli się po królewsku, bo obsługiwało ich kilkadziesiąt osób.
Bawimy się coraz lepiej. Dobrze tańczymy. Nie boimy się brać udziału w konkursach. Jeszcze kilka lat temu z trudem można było kogoś zaprosić na scenę.

– Dziś mamy więcej luzu, stać nas nawet na wysiłek związany z zabawą – twierdzi Władysław Grzywna. W ubiegłym roku, prowadząc bal sylwestrowy na Zamku w Niepołomicach, byłem naprawdę w szoku! Dlaczego? Bo tuż przed dwunastą miałem zaprosić wszystkie 300 par, żeby zatańczyły poloneza, na dziedzińcu, z pochodniami. Byłem pewny, że to się nie uda, że nikomu nie będzie się chciało wyjść na zimno. I co? Wyszli wszyscy. W szatni założyli płaszcze i poszli tańczyć.

Stałem i patrzyłem oniemiały, jak w baśniowej scenerii, pod krużgankami, tanecznym krokiem uwija się 300 par. To był wspaniały widok. Wtedy pomyślałem: daleko nam jeszcze do Włochów, ale i tak zrobiliśmy już kawał dobrej roboty! – puentuje.

– Z moich obserwacji wynika, że młodzi bawią się krócej, ale intensywniej, osoby koło pięćdziesiątki spokojniej, ale dłużej – ocenia Paweł Kleszcz. – Dlatego, jak wchodzę na salę balową i widzę większość ludzi w średnim wieku, to wiem, że w domu nie będę wcześniej niż o czwartej nad ranem…

Wodzireje legendy

Jest też jeszcze inny rodzaj wodzirejów. To ludzie legendy. Należy do nich pan Rysio, który na co dzień występuje w kawiarni Europejskiej w Zakopanem. Wystrój lokalu zatrzymał się w latach 70. Pluszowe kotary, wuzetka, kawa plujka, czysta żołądkowa. Ale jaki tam jest klimat zabawy! Pan Rysio zna wszystkie dansingowe hity, do każdego numeru przebiera się w inny kostium, zakłada peruki. I chociaż nie chce, by nazywać go wodzirejem, tylko piosenkarzem, potrafi bawić publiczność do rana.

– „Parostatek” śpiewa w stroju marynarza, „My, Cyganie” w kwiecistej marynarce. Do tego nosi oryginalne bistorowe spodnie – mówi aktor i właściciel warszawskiego klubu Maska Michał Milowicz. – To świetny showman, potrafi rozruszać każdą publiczność. Ale gdy zaprosiłem go na urodziny klubu, z warszawską nie poszło mu łatwo. Ludzie nie rozumieli, że to żart. I że choć pan Rysio jest śmiertelnie poważny w tym, co robi, my wcale nie musimy tego tak traktować. Ciągle jednak brakuje nam dystansu do siebie.

Na warsztatach dla wodzirejów przyszli adepci tej sztuki ciągle słyszą, że dobry wodzirej powinien być jak stanik: niby niepotrzebny, a trzyma poziom. I starają się cały czas ten poziom ciągnąc w górę.

Sonia Ross
Źródło: Polska The Times