Z wodzirejem Dariuszem Kucharskim o weselnych obyczajach i radości w sercu – rozmawia ks. Piotr Bączek

Ks. Piotr Bączek: – Może Czytelnicy tego nie pamiętają, ale gościmy Pana na łamach „Niedzieli na Podbeskidziu” już drugi raz. Po raz pierwszy o swojej pracy mówił Pan w 2005 r. Czy od tego czasu zmieniło się coś w formule zabawy, czy można mówić o jakichś zmianach na przestrzeni z górą 10 lat od kiedy Pan zajmuje się tą profesją?

Dariusz Kucharski: – Obserwując zabawy, szczególnie weselne, mogę powiedzieć, że nastąpiła pewna ewolucja. Podnosi się kultura zabawy. Tych sprośnych zabaw jest coraz mniej. Oczywiście są ludzie, którzy takich właśnie propozycji oczekują, są tacy, którzy uważają, że bawiąc się na weselu, można się rozebrać prawie do naga i że wszystko jest w porządku. I zdarzało się, że tacy właśnie ludzie chcieli na mnie wymusić prowadzenie rozrywki na takim właśnie poziomie. Próbowali bezskutecznie. Mam zasadę, że tego typu zabaw, jak choćby przeciąganie jajka przez nogawkę, po prostu nie prowadzę. Jest wiele innych wspaniałych zabaw, gdzie bawią się wszyscy i nikt nie czuje się zażenowany.
Na jednym z wesel byłem nie wodzirejem, ale gościem i obserwowałem taką sytuację. Ktoś z orkiestry prowadzącej zabawę poprosił na środek przypadkowo wybranych gości, jakąś dziewczynę i z zupełnie innej grupy gości jakiegoś chłopaka. Dziewczynie zawiązano oczy, położono ją na stoliku i na jej sukience w różnych miejscach wyłożono ciastka, które ten mężczyzna, również z przepaską na oczach miał zjadać. Zabawa się zaczęła, ale w pewnym momencie chłopak tejże dziewczyny (być może narzeczony) na cały głos krzyknął: Dość! Koniec! Na sali zapanowała kompletna cisza i konsternacja. Tego typu zabawy dla mnie są nie do przyjęcia. Ma być wesoło i ma być poziom: frak, pełna kultura, nie ma zabaw „poniżej pasa”. Odnoszę też takie wrażenie, że jeśli ktoś dziś zaprasza wodzireja, a czynią to najczęściej młodzi ludzie, to znaczy, że chce mieć jakiś poziom zabawy. I coraz częściej nie życzą sobie zabaw, które są poniżej poziomu kultury.

– Jakie zatem stosuje Pan kryteria doboru proponowanych zabaw?

– Osobiście wybieram na zabawy takie rzeczy, o których jestem przekonany, że są ciekawe. Ale główną moją zasadą jest, żeby bawili się wszyscy: i ci, którzy uczestniczą w zabawie i ci, którzy na nią patrzą. Powiedzmy sobie szczerze: jest gros weselnych zabaw, które są dwuznaczne, często o wulgarnych podtekstach erotycznych. I sądzę, że po pierwsze nie zawsze one bawią, a po drugie nie zawsze bawią się przy nich wszyscy. Czasem obserwuję to jako gość. Wystarczy spojrzeć na reakcje ludzi. A te w podobnych sytuacjach są mieszane. A jeśli są takie, jeśli są mieszane to już mi wystarczy, żeby takich zabaw ludziom nie proponować.

– Jak to się stało, że został Pan wodzirejem? Dlaczego sięgnął Pan po mikrofon, żeby zająć ludzi zabawą?

– Trudno dokładnie powiedzieć skąd to wszytko się wzięło. Kiedy byłem w szkole średniej i we wspólnocie oazowej, jakoś naturalnie angażowałem się w różnego rodzaju zabawy, grałem w różnych zespołach i muzyka była mi bliska. Mogę powiedzieć, że chyba od muzyki to się właśnie zaczęło. Później, już na studniach kolega rzucił propozycję, byśmy pojechali na warsztaty wodzirejów. I to był chyba ten prawdziwy początek i moment, kiedy uświadomiłem sobie, że mam takie właśnie predyspozycje, że mogę to robić. Zabawy zacząłem prowadzić zaraz na początku roku, tuż po wakacjach. Ruszyłem ostro, na pierwszej imprezie było 140 osób. To był sylwester 2000 r. Stres był ogromny, kiedy stanąłem między ludźmi, ale wszystko poszło bardzo dobrze. Utwierdziłem się w przekonaniu, że chyba się do tego nadaję. Potem powoli, coraz bardziej się w tym względzie rozwijałem.

– Wodzirejem nie może być chyba przypadkowa osoba?

– Żeby być wodzirejem niekoniecznie trzeba mieć ukończony kurs. To, co powinien posiadać człowiek, który takimi rzeczami chce się zajmować to sporo poczucia humoru, wyczucie rytmu, trochę słuchu… Oczywiście potrzebny jest tzw. warsztat wodzireja, bo przecież tym ludziom trzeba coś zaproponować. Ale ponad tym wszystkim najważniejszą rzeczą jest, żeby wodzirej był dobrze nastawiony do ludzi. Jeśli jest autentyczny i szczerze chce bawić ludzi, dzielić się radością, którą sam ma w sobie to wtedy wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Mnie bardzo wiele pomogły lata spędzone w Ruchu „Światło-Życie”. Tam sporo się działo – zabawy integracyjne, piosenki, pląsy. Pomogły na pewno warsztaty. Jeśli można tak powiedzieć, dały mi mandat, by to robić oficjalnie. To były warsztaty wodzirejskie dla zabaw bezalkoholowych w jednym z ośrodków w Katowicach, organizowanych przez fundację ks. Blachnickiego. Wszytko odbywało się pod patronatem Ruchu „Światło-Życie”. W czasie kursu poznawaliśmy elementy psychologii, tańca. Fenomenalną rzeczą w tych warsztatach było to, że przyjeżdżali na nie ludzie z całej Polski, w przedziale wiekowym od kilkunastu lat aż po sześćdziesięciolatków i okazało się, że tak naprawdę te warsztaty sami współtworzyliśmy.

– Czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że powoli odchodzi do historii wizja wesela, gdzie spija się dziesiątki litrów alkoholu?

– Z perspektywy czasu widzę, że teraz ludzie na weselach się nie upijają. Kiedy zaczynałem pracę wodzireja to alkoholu lało się więcej. W ogóle jest taka tendencja, żeby się bawić i trzymać fason. Alkohol jest, ale z umiarem. I to jest pozytywne. Pamiętam taką sytuację na bezalkoholowym weselu, kiedy pobierali się ludzie blisko sześćdziesiątki, oboje owdowiali. To była impreza bezalkoholowa. Przypatrywał się wszystkiemu pewien człowiek pochodzący z Kresów. Był zły na mnie, bo on przyjechał z takim nastawieniem, że na weselu to sobie popije. A że nie mógł, to siedział przy stole i patrzył na mnie krzywo. Pod koniec wesela zatańczył nawet raz czy drugi, podszedł do mnie i mówi: Wiesz co? Jeszcze żem na takim weselu nie był, żeby nie było alkoholu (przeklął przy tym siarczyście). Na początku byłem na ciebie wkurzony – tu użył mocniejszego słowa – ale teraz ci powiem, było super. Widać więc, że mentalność ludzi w tym względzie ewoluuje. Tak to przynajmniej wygląda na weselach.

– Co jest najtrudniejsze w Pańskiej pracy?

– Cóż. Praca wodzireja to praca z ludźmi. Każde wesele to jest jakby osobny, żywy organizm, jedyna niepowtarzalna wspólnota konkretnych ludzi, z takimi a nie innymi emocjami. Najbardziej przykre są dla mnie doświadczenia z pewnym typem gości. Chodzi o wiecznie ze wszystkiego niezadowolonych malkontentów. Ktoś, kto sam się nie bawi, ma pretensje, że czegoś tam w zestawie piosenek nie ma, a jak już się to znajdzie, to także się nie bawi. Po drugie, to ludzie, którym się wydaje, że jak mają pieniądze to są panami innych.

– Nie wszyscy wiedzą, że z wykształcenia jest Pan teologiem. Czy ma to jakiś wpływ na wodzireja?

– Fakt, że jestem z wykształcenia teologiem – jak sądzę – ma wpływ na moje podejście do ludzi. Myślę, że teologia pozwala mi patrzeć na tych, których mam bawić, bardziej podmiotowo i w szerszej perspektywie niż tylko wykonanie jakiegoś zlecenia. Moim ideałem na weselu jest sytuacja, w której zabawę rozpoczynają dwie rodziny, a kończy jedna. Próbuję tych ludzi zjednoczyć. Zdarza się także, że jeśli mam taką okazję i czas (a tak dzieje się, gdy wypożyczam samochód dla pary weselnej, bo takie usługi też oferuję) to uczestniczę we Mszy św. ślubnej i modlę się razem ze wszystkimi gośćmi za nowożeńców.

– Jak Pan widzi kwestię obecności typowo religijnych, chrześcijańskich akcentów na weselach?

– Odnosi się wrażenie, że sprawę wiary i np. modlitwy zostawia się w kościele. Weźmy na przykład kiedyś bardzo powszechne hasło „Szczęść Boże”, wieszane nad młodą parą. Ten zwyczaj zanika. Taki można zobaczyć jeszcze gdzieś w wiejskich remizach, gdzie wesela przygotowują same rodziny młodej pary. Ale już w restauracjach, w wynajmowanych salach, praktycznie takiego akcentu nie ma. Cóż, laicyzację widać i w tym temacie. Choć dla kogoś, kto skończył teologię to jest smutne. Ludzie idą na ślub do kościoła, tam dokonują się wielkie rzeczy, a później – nie oceniając tych ludzi – czar pryska i Pana Boga zostawia się w kościele, a na sali już tylko zabawa. Nikt oczywiście nie chce z wesela robić wieczornicy, ale mam wrażenie, że obecność jakiegoś religijnego akcentu na weselu jest dla wielu dyskomfortem. Ludzie nie bardzo umieją połączyć zabawę z przejawami religijności. Często funkcjonuje myślenie: Pana Boga zaangażowaliśmy w kościele, tu już trochę nie pasuje. A ja uważam, że jest właśnie odwrotnie: pasuje. Oczywiście można spotkać też takich, którzy modlą się przed posiłkiem za niedawno zmarłych dziadków.

– A jak Pan odbiera wesela „cywilne”?

– Obsługuję w większości wesela chrześcijańskie (czyli prowadzę zabawę weselną ludzi, którzy dopiero co wzięli ślub w kościele). Ale były też wesela, gdzie ludzie świętowali zawarcie kontraktu cywilnego. Były w końcu i takie, gdzie ludzie wstępowali w kolejne już związki. Pamiętam i taką sytuację, kiedy – nie wiem czy ta para była tego świadoma – na ścianie nad głowami „nowo zaślubionych” w kolejnym swoim związku, oczywiście cywilnym, nad ich głowami wisiały słowa „Szczęść Boże Młodej Parze”.
Gdy prowadzę wesele, gdzie życiorysy świętujących osób są pokręcone to często odczuwam swego rodzaju dysonans, bo w samych zabawach jest wiele treści, które podkreślają jedność wyboru na całe życie, a ludzie, którzy się pobierają, mają za sobą jeśli nie kilka to jeden związek, który się rozpadł. Cóż, tak czasem bywa.

– Co zrobić, aby dobrze się bawić. Jaka jest recepta na dobrą zabawę w szerszym tego słowa znaczeniu?

– W zabawie najważniejsza jest radość, którą człowiek przynosi z sobą w sercu. Czasem wystarczy tylko iskra, pretekst i ludzie potrafią się wspaniale bawić. Są takie wesela, kiedy mówię młodym, że nie bardzo jestem potrzebny, bo ludzie sami się rewelacyjnie bawią. W takich sytuacjach praca wodzireja jest dość łatwa. Ale jest też taka kategoria ludzi, których bardzo ciężko do czegokolwiek zaprosić. Powiedzmy jeszcze inaczej: żaden najgorszy wodzirej nie zepsuje imprezy, jeżeli goście będą chcieli się bawić. Ani najgorsza orkiestra, kiepskie jedzenie nie przeszkodzi w zabawie tym, którzy umieją i chcą się bawić. I z drugiej strony – najlepszy wodzirej nie „uciągnie” takich, którzy nie potrafią i nie chcą się bawić. Nastawienie jest tutaj kluczowe. Trzeba sobie uświadomić, że jest teraz czas i miejsce na to, żeby się bawić. Trzeba też zostawić wszystkie problemy, jakieś troski, na później. I myślę, że uśmiech jest ważny – to jest brama do drugiego człowieka.
Zadaniem wodzireja jest też tak wprowadzić ludzi na parkiet i zaproponować takie zabawy, żeby się nie zorientowali, że już się bawią, żeby się nie zdążyli zawstydzić. Jest kilka takich forteli, którymi ludzi ściąga się na środek parkietu i nim się zorientują, już uczestniczą w zabawie.

ks. Piotr Bączek
Źródło: Niedziela.pl (edycja bielsko-żywiecka)