Przaśne igraszki są już passé. Dziś goście wolą zabawy wyważone i subtelne. Zamiast rozbijania butelek wodzirej proponuje im więc podniebne puszczanie lampionów.
Orkiestra tusz! Na naszym statku, szanowni państwo, orkiestra gra do końca. Jak tonąć, to na całego! – krzyczy wodzirej Kazimierz Hojna (we fraku i w cylindrze), po czym ukradkiem ociera pot z czoła. Przez wisielczy nastrój balowiczów próbuje się przebić już od kilku godzin, na razie bezskutecznie. Bo tuż przed zabawą gruchnęła wieść, że w korporacji X pracę ma stracić 40 proc. załogi.
– Szanowni państwo, na smutek jeszcze przyjdzie czas. Rano! – wyrywa się w końcu Hojnie z głębi duszy. – Ale teraz jest noc. Więc teraz, specjalnie dla państwa, Zakopower. I galop. „Nim pierwszy kur zapieje…”. I wtedy coś w ludziach pęka. Do galopu jako pierwsza przystępuje śliczna pani Hania. Ta sama, która za chwilę pokłusuje do pośredniaka po zasiłek, bo firma, w której pracuje to w mieście jedyny pracodawca. I proszę państwa… cud. Za śliczną panią Hanią galopuje reszta załogi. Cała sala tańczy!
Dobre i złe czasy
– Może im bardziej kryzys nam w oczy zagląda, tym mimo wszystko jest zabawniej? – zastanawia się Wojciech Mach z Wrocławia, wodzirej kategorii I z certyfikatem wydanym jeszcze przez władzę ludową. – No bo co nam pozostało lepszego niż zatracenie się w tańcu?
Mach z pewnym zdziwieniem przyznaje, że po latach posuchy dla wodzirejów nastały dobre czasy. A ile to już razy myślał o zmianie zawodu? Weźmy ten bal biznesmenów w eleganckim jak na późny PRL hotelu. W środku nocy panowie wymyślili sobie konkurs: rzucanie pustymi butelkami po wódce w cylinder, czyli w głowę prowadzącego bal. Upadek obyczajów po prostu.
Wojciech Mach był wtedy przekonany, że nad polskimi wodzirejami zawisła klątwa Danielaka, słynnego wodzireja z filmu Feliksa Falka z 1977 roku, granego przez Jerzego Stuhra. – Danielak to, proszę pani, była szuja, szczeżuja i świnia. Karierę robił po trupach. I taką łatkę na długie lata przypiął, cham zbolały, całemu środowisku – Mach jeszcze dziś się denerwuje na wspomnienie kreciej roboty Stuhra-Danielaka. To ewidentnie przez niego pracy było wtedy jak na lekarstwo.
Zwłaszcza że przecież wcześniej – przypomina sobie wodzirej Mach – była afera z pogrzebem kardynała Bolesława Kominka. Jest rok 1974, do wystawionej w katedrze we Wrocławiu trumny z ciałem kardynała ciągną pielgrzymki z całej Polski. W tym samym czasie w pobliżu katedry otwarto nocny lokal z wodzirejem i striptizem. No i tak się jakoś stało, że tłumy żałobników i imprezowiczów wymieszały się i część wiernych zrezygnowała z pożegnania kardynała na rzecz powitania pani od striptizu. Ktoś wybił w lokalu okno, rozgorączkowany tłum sforsował drzwi.
– A wodzirej, jak gdyby nigdy nic, tańczył i śpiewał „Moja droga, ja cię kocham” – kręci głową Wojciech Mach. W sumie się nie dziwi, że po tamtych zawstydzających wypadkach nie raz, nie dwa napluto mu na lakierki.
Nestor polskiej wodzirejki lubi czasem powspominać dawne czasy. Na przykład bale karnawałowe z czasów późnego Gierka: na stołach meduzy i lornety (galaretki mięsne i kieliszki z wódką), wytworne suknie (od krawcowej, szyte na miarę), a także sztachety wyrwane z płotu (o ile impreza była wiejska) oraz wieszaki i widelce (kiedy bal odbywał się w mieście).
– Na początku zabawy jednak pełna kultura – zastrzega. – Po jednej stronie sali panie, po drugiej panowie. Pan kłaniał się, prosił ją do tańca. Po chwili krzyczę: cała sala tańczy! Proszę państwa, jedziemy! Kółeczka, koszyczki, węże, szajba!
A teraz? – Teraz jest jak u cioci na imieninach – wzdycha Mach. Koreczki, ciasteczka, lampka wina, no może ewentualnie jakiś likierek. I nuda, proszę państwa, nuda. Znów, jak przed laty, ludzie chcą się bawić. Tylko że jakoś nie potrafią.
Na dużych balach stoły nie uginają się pod ciężarem meduz i kaszanek, częściej można skosztować sushi lub kalmara. Ale tylko skosztować, bo opychanie się egzotycznymi frykasami nie jest w dobrym tonie. No i goście muszą uważać, żeby nie zamoczyć krawata w tajskiej zupie, bo jeszcze ktoś to komórką nagra i zamieści na youtubie.
Zresztą te wszystkie youtuby i facebooki trochę zabiły spontan na zabawach. Jakaś taka samokontrola się zrobiła i wstrzemięźliwość z obawy, że się człowiek później znajdzie na jakimś profilu z głową w butach sąsiadki z prawej i komentarzem: „A nasz kochany wujek Karol obwąchuje szpilki cioci Wiesi”.
– No więc siedzą nad tymi kalmarami, ale głowy i ręce mają zajęte przez komórki i tablety – wzdycha Wojciech Mach. – I co z takimi zrobić? Zaprosić do kankana? Do zbójnickiego? Ech… Więc Mach właściwie wcale się nie dziwi, że wróciła moda na wodzirejów. Ktoś musi przecież rozruszać to sztywne towarzystwo.
Majteczki w kropeczki
Kazimierz Hojna, 42 lata, w zawodzie od prawie dwóch dekad, ma kalendarz zapisany drobnym maczkiem. Bo nie dość, że co weekend zabawia gości na imprezach, to jeszcze jeździ po całym kraju na kursy i szkolenia. W ostatnich latach – jak sobie szacunkowo wyliczył – przeszkolił około tysiąca wodzirejów, a kolejni kandydaci do zawodu pchają się drzwiami i oknami.
Dzisiejszego wodzireja od Danielaka (szui, szczeżui i świni) dzielą całe lata świetlne. Na obowiązkowym kursie nauczył się pokory i życzliwości wobec gości, mówienia wierszem, poloneza, zorby, zabawy z chustą i cesarskiego tańca z figurami. Dostał też praktyczne porady, jak nie wtopić. Znaczy się: nie popełnić „fo pa”.
Ważne informacje z kursu: „Majteczki w kropeczki” nie są mile widziane na prymicji, czyli pierwszej mszy nowo wyświęconego kapłana. A właściwie nie są dzisiaj mile widziane nigdzie. Podobnie jak zabawa, w czasie której panie przepuszczają surowe jajka przez nogawki wybranych panów. Na indeksie jest też „męskie słoneczko”, gdy panowie leżą w kółeczku z rozłożonymi nogami, między które wodzirej tańczącym krokiem kładzie banany. Wygrywa ta pani, która jako pierwsza zje banana. Gdyby wodzirej zaproponował taką zabawę, nawet na prowincji, to popełniłby klasyczne „fo pa”.
– Przaśne igraszki zdecydowanie są passé, goście wolą dziś zabawy wyważone i subtelne. Więc zamiast rozbijania butelek proponujemy im puszczanie lampionów w niebo – mówi Rafał Folwarski, w zawodzie od 12 lat.
Całkiem niedawno, w październiku, miało miejsce takie zdarzenie: wiekowy pan Władysław z Poznania zażyczył sobie, żeby po jego pogrzebie wodzirej w starym stylu, tak jak Ludwik Sempoliński i koniecznie w meloniku, poprosił żałobników do walca z niespodzianką. Czyli takiego, w którym nie wiadomo, z kim za chwilę będzie się tańczyć. Z własną babcią albo z sąsiadem, któremu od roku nie mówisz „dzień dobry”. Życzenie pana Władysława udało się spełnić.
– Bo dla dobrego wodzireja nie ma rzeczy niemożliwych – uśmiecha się Kazimierz Hojna. Razem z kolegą poprowadził ostatnio wesele, na którym gościem był niewidomy chłopiec. Podczas oczepin chłopak złapał muszkę rzuconą przez pana młodego. Nagrodą miał być taniec solo. Tylko jaką muzykę wybrać, by chłopak dał sobie radę, a przy okazji się nie poobijał? Wreszcie Hojna puścił tango z filmu „Zapach kobiety”. Niewidomy zatańczył. Pięknie. Był Alem Pacino. Bohaterem balu.
Wodzirej kontra „Gangnam Style”
Jakiś czas temu wodzirejowi Hojnie udało się przypadkiem wejść w buty Lutka Danielaka. To było tak: zamówiła go pewna firma z branży telekomunikacyjnej. Miejsce balu: były hotel Holiday Inn w Krakowie (dziś Novotel).
– Siadam przy barze – wspomina Hojna. – I nagle nachyla się nade mną kelner: panie, pan wie, że przy tym właśnie barze Stuhra kręcił Falk? Tak, panie, tu właśnie śpiewał swoje słynne: La-la, la-la.
Hojna nawet się nie zastanawiał, po prostu nabrał w płuca powietrza i zaśpiewał. I już sunął wraz z całą załogą telekomunikacyjnego koncernu i ciągnął: – La-la, la-la! I wąż, proszę państwa! I wąż!
Wąż ruszył przez hotelowe sale, korytarze, krzesła, stoły. La-la, la-la! Prezes koncernu nie ukrywał później, że balem był zachwycony. I, rzecz jasna, Hojną też.
Przed świętami Bożego Narodzenia Hojna prowadził w Poznaniu party dla koreańskiego koncernu Samsung. Udział w imprezie zapowiedziało 2700 osób. – Proszę nie zapomnieć o „Gangnam Style” – upewniali się organizatorzy.
– O nie! – pomyślał Hojna, bo kiedyś obiecał sobie, że akurat tej piosenki nigdy nie wykona. Ale w końcu prawdziwy wodzirej nie odmawia. Z pomocą przyszła mu żeńska grupa taneczna – dziewczyny wykonały koreański hit na scenie, a uczestnicy balu mniej lub bardziej udanie naśladowali ich kroki. Nieoczekiwanie do Hojny podszedł pracownik Samsunga i łamaną polszczyzną zapytał, czy mógłby „Gangnam Style” zaśpiewać na scenie. I już po chwili blisko trzytysięczny tłum wywijał wyimaginowanym lassem, skakał i tupał. Hojnie też się udzieliło: tupał, skakał i wywijał lassem.
Rano, jeszcze na lekkim kacu, balowicze zgodnie uznali, że raper Psy z Korei Południowej mógłby wodzirejowi z Polski normalnie buty czyścić.
Anna Szulc, współpraca Olga Świątecka Źródło: Newsweek Nr 6/13