Zakładam frak, cylinder, plecy same mi się prostują. Pierś do przodu i ruszam na parkiet. Jest we mnie jakiś ogień.

Jest ich czterech. Mówią: ta praca uzależnia. I że aplauz nakręca. I że czemu się nie powygłupiać. I że fajnie jest dawać innym radość. Ich lider, Kuba Krawczyk, promieniuje entuzjazmem. Trzy lata temu założył grupę wodzirejską. A ostatnio – 17-osobowy zespół grający muzykę rozrywkową. Głównie tłuką wesela i studniówki. A w karnawale zestaw zespół plus wodzirej obsługuje kilkanaście bali.

Bo jestem zabawowy

Kuba ma 29 lat, pochodzi z Olsztyna. Do Warszawy przyjechał studiować leśnictwo. Od dziecka był rozrywkowy – śpiewał, tańczył, rozkręcał imprezy. Jednak zamiast do zespołu rock’n’rollowego trafił do Oazy. – Jestem katolikiem i nie wstydzę się tego – podkreśla.

Koleżankom i kolegom zamarzyło się zorganizowanie w Olsztynie bezalkoholowego sylwestra. Wysłali więc Kubę na oazowy kurs wodzirejów do Katowic. Tam nauczył się, jak komunikować się przez mikrofon z ludźmi i jak zachęcać ich do tańca. – Rozbawienie trzeźwego tłumu jest dużą sztuką – mówi.

Zadebiutował w sylwestra 2000 r. Potem pojechał do Warszawy, związał z duszpasterstwem akademickim i oczywiście zorganizował imprezę. Wtedy kilka par poprosiło go, żeby poprowadził ich wesela. – Na początku miałem takich imprez dziesięć w roku, potem zaczęli się zgłaszać coraz różniejsi ludzie i okazało się, że mogę ich zrobić sto. Zacząłem tak zarabiać na życie – opowiada Kuba. – Do czwartego roku studiów traktowałem wodzirejowanie jako przygodę. W pewnym momencie okazało się, że mogę dzięki niemu utrzymać rodzinę.

Za imprezę z didżejem i wodzirejem trzeba zapłacić 3,5 tys. zł. Jeżeli w grę wchodzą dodatkowe atrakcje, jak robienie dymu lub sztucznego śniegu – kolejne 500 zł.

Sam ożenił się pięć lat temu, ma dwoje dzieci. Żyją w mieszkaniu kupionym na kredyt. Kuba pracuje trzy, cztery noce w tygodniu. Z reguły od piątku do niedzieli. Często w oddalonych od siebie miastach. Wraca do domu w niedzielę o ósmej rano. – Idę spać na cztery godziny, a potem do kościoła – mówi.

W tygodniu odprowadza dzieci do przedszkola, czasami gotuje obiady. O 15 wyjeżdża na miasto, żeby spotkać się klientami. Do domu wraca o 20 i kładzie dzieci spać. – Takie życie to przede wszystkim wyzwanie dla mojej żony – podkreśla Kuba. – Ale kocha mnie niesamowicie, więc dajemy jakoś radę. Czasami podrzucamy dzieciaki teściom. Ostatnio, gdy były chore, przyjechała w weekend szwagierka.

I dodaje: – Jestem uzależniony od aplauzu, od pozytywnej energii, jaką dostaję od ludzi. Poza tym nie bardzo umiem robić coś innego. Trzy lata temu zrezygnowałem z etatu w firmie PR-owej. Nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, że wracam do pracy za biurko. Psychoterapeuta miałby ze mną furę roboty. Musiałbym wylać masę potu, żeby przestawić się na inne tory.

Bo odkryłem w sobie żar

Andrzej Wanat ma 31 lat. Okularnik. Z żoną i czteroletnią córką mieszkają pod Mińskiem Mazowieckim. Od poniedziałku do piątku pracuje w międzynarodowej kancelarii prawniczej. Jest pracownikiem administracyjnym. Z wykształcenia – inżynier technolog drewna.

Co drugą sobotę jest wodzirejem. Gdy zaczyna mówić o tej pracy, uśmiecha się szeroko: – Odkryłem w sobie rzeczy, których wcześniej nie znałem. Jest w tym zawodzie nutka aktorstwa, komedii. Obcowanie z ludźmi daje mi dużo przyjemności. Zwłaszcza gdy widzę, że to, co robię, sprawia im frajdę. Wychodząc do ludzi z mikrofonem, wyciągam z siebie coś, czego na co dzień nie okazuję. Rozpala się we mnie ogień. Zakładam frak, cylinder i automatycznie plecy się prostują. Pierś do przodu i ruszamy. Na co dzień nie dałoby się na takich obrotach pracować, bo to byłoby szaleństwo.

Z Kubą poznali się w studenckich czasach. Mieszkali w jednym domu. Pewnego dnia spotkali się na klatce schodowej – Kuba tachał na trzecie piętro kolumny. – Powiedział: Andrzej, pojedź ze mną, ja już sam nie mogę. No i wzięliśmy te kolumny i pojechaliśmy pod Wyszków. Przyszła kolejna sobota. To co, jedziesz? Co mam robić? Jadę – wspomina Andrzej.

Na początku jeździł na imprezy jako asystent. Po roku prowadził je już sam. – Kiedy włącza się wodzirejowanie, wszystko się zmienia. Tempo wypowiedzi, intonacja głosu. Jest wir. Daje się z siebie coś, co ma rozpalić żar w ludziach. Żeby okazało się, że są w sali inni wodzirejowie i jakiś wujek Stefan w kapeluszu poprowadzi takiego węża, że jego żona widziała go ostatni raz w takiej akcji 25 lat temu. Jednak żeby to wyszło, trzeba być autentycznym. Mieć w sobie dużo radości. Dać innym to, czego nie mają za dużo na co dzień.

Bo wkręcił mnie brat

Robert Krawczyk, brat Kuby, ma 24 lata. Wodzirejem jest od czterech. Imprezy prowadzi w obowiązkowym fraku. Na co dzień prezentuje styl rock’n’rollowy: luźne dżinsy, bluza z kapturem, wełniana czapka wciśnięta na uszy. – Studiuję na trzecim roku muzykologii. Gram na klawiszach i śpiewam. Pracuję nad zespołem – mówi.

Po skończeniu liceum poszedł w ślady brata i przyjechał na studnia do Warszawy. Od razu zajął się też wodzirejowaniem. Miał doświadczenie – przez trzy lata jeździł z Kubą jako didżej. – Umawiałem się na spotkania z ludźmi z reguły dużo starszymi. Zazwyczaj padało pytanie, jak długo to już robię. Mówiłem, że jestem didżejem od dziesięciu lat, ale młodo wyglądam – wspomina. – Teraz już samą pewnością w głosie uspokajam klientów.

Prowadzi trzy imprezy tygodniowo. – Na początku sprawdzam, jak ludzie reagują na to co, do nich mówię. Mam swój sposób. Zawsze zaczynam dostojnie. Obniżam głos, a mikrofon jest na szczęście na tyle cudownym urządzeniem, że on zawsze trochę dodaje – tłumaczy.

Robert lubi się bawić, jednak sam rzadko tańczy. Woli patrzeć, jak robią to inni. – Na imprezach luzuję się, prowadzę walca, poloneza, kankana. Nauczyłem się, patrząc na brata – opowiada. – Dziewczyny podrywają na imprezach wodzirejów. Zdarzyło mi się zatańczyć z nimi kilka razy. Ale wtedy nie byłem jeszcze zakochany.

Wielu jego kolegów muzyków zarabia, grając na weselach. Robert: – Już po piątym secie są kompletnie pijani. Ja zawsze trzeźwy. Pijany wodzirej to porażka. Goście na początku pobiją jego, a potem sami się zaczną tłuc. Na koniec, jeśli para młoda zaprasza, mogę wznieść toast. Niekoniecznie wódką.

Bo miałem niż finansowy

Michał Wasilewski ma 29 lat. Pochodzi ze Szczytna. W Warszawie od sześciu lat. – Przyjechałem po to, żeby złapać lepsze możliwości – tłumaczy.

Nosi kolorowe ciuchy a na szyi keffiję. Jest producentem muzycznym, a od trzech lat także wodzirejem. Zaczął w branży tradycyjnie, czyli od didżejowania. – To był dzień jak co dzień. Trochę niż finansowy. Spotykam znajomego, który mówi: zagraj ze mną imprezę jako didżej. Zagrałem i poczułem, że robię coś strasznego. Jestem przecież muzykiem, producentem. Gram na klawiszach. Współpracowałem przy produkcji pierwszego albumu zespołu Afromental. Produkuję niekomercyjną muzykę elektroniczną. A tu gram na weselu… – opowiada. – Jednak gdy po imprezie dostałem wypłatę, zrobiło mi się znacznie bardziej przyjemnie. Zagrałem więc dwie następne. Na czwartą wyszedłem już z błyskiem w oku. Bo dlaczego mam się nie powygłupiać?

W końcu został wodzirejem. – To prosta sytuacja: jest wesele, a ludzie mają się dobrze bawić – twierdzi. – Trzeba im dostarczyć rozrywki i sprawić, żeby zapamiętali tę imprezę jako coś wyjątkowego. Najważniejszy jest nastrój osoby, która ją prowadzi, bo on udziela się ludziom.

Pracuje w każdy weekend przez trzy noce z rzędu. – Latem wodzirej może wyciągnąć około 10 tysięcy miesięcznie – mówi. Pieniądze wydaje na życie, wynajem mieszkania, sprzęt do studia.

Michał: – Wodzirej musi mieć w sobie jakiś magnes. Znać sposoby na przykucie uwagi. Ja bardzo często wykorzystuję pauzę. To najcenniejsza broń w arsenale wodzireja. Jest chaos i harmider, biorę do ręki mikrofon, staję i czekam, aż się uspokoją. To zawsze działa.

Zabawa, czyli sposób na twierdzę

Michał: – Zmieniły się czasy i zmieniły się weselne zabawy. Już nie musi być tak, że panowie starają się trafić do butelki długopisem wiszącym przy rozporku. Przed imprezą ludzie mówią, jakich chcą zabaw. To już nie jest picie i kolorowe balony. Coraz ważniejszą rolę odgrywa oświetlenie, muzyka. Kiedyś pan młody zażyczył sobie pod koniec imprezy, żebyśmy zagrali thrashmetalowy Antrax. Puściliśmy. A on i jego koledzy zdjęli koszule i pogowali. Bardzo pozytywne to było.

Andrzej: – Zaczyna się od wspólnej fotografii, po niej jest polonez. Potem tańce i oczepiny. Na początku gra w twierdzę. Niezamężne dziewczęta ustawiają się pierścieniem wokół panny młodej. Przez tę linię obrony ma się przedrzeć pan młody. Ma na to dwie minuty i siedem sekund. Kiedyś zdarzyło się, że panną młodą była koszykarka. Wokół niej ustawiły się jej koleżanki z drużyny. Pan młody odznaczał się dla odmiany niskim wzrostem. Dziewczęta odwróciły się do niego plecami: nie przejdziesz. W ciągu kilku sekund na parkiecie pojawili się dwaj koledzy pana młodego, którzy przerzucili go ponad głowami dziewczyn do żony. Dla panów przewidziana jest gra w krzesła. Młodzi zasiadają na krzesłach. Do każdego z nich podchodzi po pięciu kawalerów. Podnoszą parę młodą do góry. A sala zaczyna śpiewać z wodzirejem „Sto lat”. Z reguły po dwóch refrenach twarze kawalerów robią się purpurowe.

Robert: – Prowadziłem wesela w remizach strażackich i u bardzo znanych celebrytów. Bardziej szczerze jest w remizie. Ludzie, którzy obawiają się utraty wizerunku, mniej szczerze podchodzą do tańca. Ruszają się jakoś tak zapobiegawczo. Nawet w sytuacji totalnego wyluzowania zachowują nutkę czujności, czy aby nikt nie patrzy na nich krzywym okiem. Czy na pewno dobrze się zachowują. Czy trzymają fason.

Andrzej: – Tylko raz miałem na weselu bijatykę. Dwóch postawnych mężczyzn zaczęło się okładać na środku okrągłej sali. W końcu wyszli na dwór, gdzie dokończyli bójkę. Była druga w nocy. Nastrój zabawy prysł jak bańka mydlana. Wszyscy mówili tylko o bijatyce.

Kuba: – Kiedyś zrobiłem węża i przyszło mi do głowy, żeby wyprowadzić go na ogród. Tam powiedziałem panu młodemu, żeby przejął prowadzenie, a my z didżejem będziemy czekać w środku. No i czekamy, minutę, dwie, trzy minuty, w końcu wychodzę na dwór i widzę, że wszyscy stoją przy ognisku, palą papierosy i piją drinki. O mnie zapomnieli.

After party, czyli co po weselu

Kuba: – Wodzirejem będę, dopóki zdrowie pozwoli. Siada mi prawe kolano. Mam w planach zrobienie bilansu 30-latka. Całą listę badań, krew, nerki itd. Kiedyś mogłem zrobić cztery imprezy pod rząd i jechać z Krakowa do Olsztyna bez problemu. Teraz musi być kierowca, który mnie wozi. Ja już nie wytrzymuję tych godzin niedospania. Kiedyś przez prawie sto godzin miałem tylko jedną godzinną drzemkę.

Michał: – Myślę, że pociągnę jeszcze minimum pięć lat.
Robert: – Każdy ma w życiu swoje priorytety. Moim jest muzyka. Gdy zacznę grać koncerty, będę musiał wybrać. Zobaczymy, co wybiorę.
Andrzej: – Wszystko może się skończyć tak, że rzucę etat i założę dom weselny.

Alex Kłoś
Źródło: Gazeta Wyborcza - Stołeczna